Henryk Woźniakowski żegna Adama Zagajewskiego
Pożegnanie
Litota Adama Zagajewskiego
Henryk Woźniakowski
Inaczej czyta się dzieło poety za jego życia, inaczej zaś kiedy ręka losu stawia kropkę. W momencie publikacji moją uwagę przyciągała w wierszach Adama raczej strona życia i jego epifanii, choć także świadomość czającej się grozy. Teraz dopiero widzę, jak wiele czujnej uwagi Adam poświęcał zawsze zwycięskiemu partnerowi życia – śmierci i jak śmiało spoglądał w jej żółte oczy.
Mieszkasz teraz za czarnymi drzwiami
i nikt nie zna twojego adresu.
Może ukrywasz się w fałdach nocy;
Ale noc przychodzi i odchodzi
obojętnie jak wędrowna jaskółka,
okna zamykają się, otwierają,
pociągi jadą niespiesznie na wzgórzach,
jabłka spadają na trawę, pachną wrzosy,
wszyscy dokoła zajęci są życiem
i życie panoszy się w liściach drzew,
nawet kamienie są dumne i nieśmiertelne.
Pada deszcz, miasto jest miękkie,
Spowite mgłą i tęsknotą.
(Kamienie)
Czyli na pozór nic się nie zmienia. Umiera człowiek, poeta, przyjaciel – a wszystko inne trwa. Najwyżej pojawia się tęsknota. Ale to oczywiście tylko jedna strona medalu. Druga jest taka, że umiera cały świat – ten, który poeta nosił w sobie i wypowiadał. I w którym mieliśmy swój udział: w jakimś wspomnieniu, w rozmowie, we wspólnym przeżyciu. Zmarły pod nieznany adres zabiera więc część nas, tu pozostałych – może ta nasza cząstka już teraz staje się nieśmiertelna?
Spowite mgłą miasto też nieuchronnie zmieni się. Tak jak zmieniło się, kiedy Adam opuścił je po raz pierwszy, wyjeżdżając na 20 lat do Francji. A potem zmieniło się znowu, kiedy wrócił wraz z Mają.
Własny głos
Adama sprzed wyjazdu, którego postać odbudowuję w mojej pamięci, widzę w ciasnym mieszkaniu w bardzo literackim bloku przy ul. Chrobrego – jako poważnego młodzieńca, z którym kontakt był zawsze interesujący, ale czasem trudny. Niekiedy przezwyciężenie jego milczenia wymagało niemałej inicjatywy. Później było łatwiej, kiedy zaczęliśmy się częściej spotykać przy okazji prywatnych seminariów i dyskusji filozoficzno- polityczno-historycznych, animowanych przez Mirosława Dzielskiego i Bronisława Łagowskiego w mieszkaniu zajmowanym przez Pawła Kłoczowskiego na Pawlikowskiego – w bezpośrednim sąsiedztwie kamienicy, w której Adam z Mają zamieszkali 30 lat później! – bo pojawiły się książki, które czytaliśmy wspólnie, wspólny krąg przyjaciół i spraw, zwłaszcza że sprawy polskie po 1976 r. nabierały przyspieszenia.
Ale zaczęło się od wierszy – dosyć specjalnych, ale jednak – wierszy (użycie słowa „poezja” byłoby chyba na wyrost). Zdaje mi się bowiem, że po raz pierwszy spotkałem Adama Zagajewskiego z okazji nieformalnego jury festiwalu Sacrosong, organizowanego przez nieocenionego ks. Jana Palusińskiego, krakowskiego salezjanina, od końca lat 60. Ks. Palusiński starał się dokonywać rzetelnej selekcji tekstów nadsyłanych na ów festiwal, odbywający się corocznie w krakowskich – i nie tylko krakowskich – kościołach, i zaprosił do tej niekoniecznie wdzięcznej roboty Adama i mnie oraz Bogusława Rostworowskiego, u którego, w sklepionym przyziemiu pałacu Popielów, odbywały się nasze posiedzenia. Nieco później, lecz wciąż jeszcze w latach 70. Adam, opozycyjny i jako sygnatariusz „Listu 59” – bezrobotny wówczas literat, zaczął otrzymywać stałe prace zlecone od miesięcznika „Znak”, gdzie opiniował nadsyłane artykuły na bliskie jego zainteresowaniom tematy i pisywał regularnie recenzje, z których część ukazała się później w tomie Drugi oddech (Wyd. Znak, 1978). Pojawiał się wtedy często w redakcji na rogu Siennej i Stolarskiej, niekiedy pracował na miejscu, siadywaliśmy biurko w biurko.
Inicjatywy samokształceniowe nie ograniczały się do privatissimum na Pawlikowskiego – wkrótce bowiem rozpoczęły działania Uniwersytet Latający i Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej, na które ówczesny Kościół śmiało zapraszał niezależnych intelektualistów. Nie pomnę już, w ramach której spośród tych inicjatyw widzę Adama w sali przy krakowskim kościele św. Szczepana, walczącego nieporadnie z niesprawnym mikrofonem i starającego się dość roznamiętnionej politycznie młodej publiczności przekazać jakieś subtelne treści na temat emigracyjnej poezji.
W październiku 1978 r. to Adam był dla mnie heroldem wielkiej nowiny. Gdzieś na krakowskiej ulicy, niedaleko naszego mieszkania dopadła go wieść o wyborze Karola Wojtyły na papieża i przybiegł z tym do nas – natychmiast przykleiliśmy ucho do radia i pośród trzasków i gwizdów zagłuszarek wysłuchaliśmy potwierdzenia tej radosnej wieści przez Radio Wolna Europa. Historia, która jakiś czas temu ruszyła z miejsca, przyspieszyła, i to jak bardzo! Obaj mieliśmy wówczas poczucie nieodwracalnej zmiany, której skutków nie byliśmy w stanie sobie wyobrazić.
Wkrótce potem Adam zaczął znikać z krakowskiego pejzażu: najpierw wyjechał na kilkanaście miesięcy do USA, a później, już w stanie wojennym – nie z powodów politycznych, a w ślad za swą przyszłą żoną – do Francji. Nasz kontakt osobisty urwał się – odwiedziłem Adama i Maję w Paryżu dopiero w roku 1986 – ale docierały do nas teksty, „Zeszyty Literackie” i przede wszystkim tom esejów Solidarność i samotność. Był on wydarzeniem tyleż politycznym, co literackim, w tym znaczeniu literatury, która wychodzi dalece poza estetyczną swoją funkcję i, zgodnie z najlepszą polską tradycją, wkracza na tereny etyczne, opisuje i ocenia sytuację duchową, reakcje i postawy wobec zniewolenia, analizuje jego totalitarne czy paratotalitarne formy i skutki. Wpisując się w polską – i emigracyjną – tradycję, Adam czynił to zarazem w sposób podwójnie nowy i, by tak rzec, całkowicie nieortodoksyjny i oryginalny. Najpierw dlatego, że całkiem na nowo określa to, co tradycyjnie nazywa się mianem „zadań literatury” i „zadań pisarza” i co w polskiej tradycji od czasów oświecenia miało bardzo wyrazisty kształt. Literatura winna oświecać, wyrażać zbiorowe potrzeby i aspiracje, podtrzymywać niepodległościowy żar, krzepić serca, wreszcie – opisywać rzeczywistość, by dać świadectwo prawdzie przeciw ideologicznym kłamstwom czy awangardowemu eskapizmowi. To ostatnie zadanie stawiał Adam Zagajewski wspólnie z Julianem Kornhauserem przed literatura polską w znanym i szeroko komentowanym manifeście Świat nie przedstawiony z 1974 r. Tymczasem w esejach z paryskiego tomu Adam nie tylko kapitalnie opisuje sytuację duchową Polaków lat 70. i 80., to niezwykłe połączenie „wartości i energii”, które się wyraziło w Solidarności, dialektykę „anarchistów i hierarchistów” w obrębie całego ruchu, sublimację cywilizacyjnych niedostatków Polski w osiągnięcia wysokiej kultury, lecz równocześnie domaga się prawa do suwerenności duchowej dla jednostki niewprzęganej w zbiorowe zadania. Domaga się prawa do rozpoznania i wyrazu przede wszystkim prawdy indywidualnej egzystencji, a więc – prawa do życia w sprzeczności, w napięciu i w niejasności, bo takie jest zawsze autentyczne ludzkie istnienie. „Wiersz rośnie na sprzeczności lecz jej nie zarasta” – napisze wkrótce w Odzie do wielości. Występuje przeciwko antytotalitarnemu przeanieleniu i spłaszczeniu. „To mi w nim [antytotalitaryzmie] przeszkadza, że całe zło świata lokuje w jednym punkcie, i przez to wyzuwa mnie ze zła, czyli z grzechu, czyli z możliwości poprawy, czyli z odpowiedzialności, czyli z realności” – pisze. Drugą nowością jest w tej książce język, jakim Adam nie władał jeszcze w Polsce. Emigracyjne oddalenie od kraju i jego konwulsji, zanurzenie w obcym i tak dalece odmiennym środowisku wytworzyło zbawienny i niezbędny czasem dla artysty dystans pozwalający na świeże całkiem spojrzenie na całość i na użycie nowych środków wyrazu. Eseje Solidarności i samotności kipią od idei – nieraz ich ziarna rzucone w tym tomie rozwinie autor w późniejszych esejach – i pisane są językiem, którym Adam będzie się posługiwał do końca, językiem swobodnym, często zmetaforyzowanym a zarazem poddanym wielkiej dyscyplinie myśli, w którym „strofa jest taktem, nie wędzidłem”; tym tak charakterystycznym i rozpoznawalnym stylem pisma lgnącym do konkretu, stroniącym od abstrakcji, ale nie unikającym poetyckich tropów, nie obawiającym się ani ironii ani wzniosłości. Zapewne udział tej zmianie miało szczęśliwe odnalezienie swojej drugiej połowy i harmonia uczuciowa, a także przyjaźń z Józefem Czapskim, dla którego tropienie własnej wizji rzeczy i dochowanie jej wierności było podstawowym warunkiem pracy artystycznej. Toteż podobnie jak proza, poezja Adama analogicznie zmienia swoją tonację. Poeta zaczyna „opiewać okaleczony świat” – choć wiersz pod tym tytułem pojawi się znacznie później. Staje się poetą istnienia, olśnienia chwilą, zachwytu – choć często towarzyszą mu ból i świadomość kruchości. Jak w wierszu Powrót z tomu Jechać do Lwowa:
Cicho zachodziło słońce, niebo świeciło,
widzieliśmy więcej niż mogliśmy
dotknąć, pociąg jechał powoli
pomiędzy trawami, krzewy tarniny
stały nieruchomo, pomniki istnienia.
A zarazem świadomie żyje w pajęczynie sprzeczności – i nie chce jej podrzeć. Sprzeczności pomiędzy życiem aktywnym i kontemplacją, między pokusą i cnotą, między chaosem – utożsamianym niekiedy z nicością – a ładem skojarzonym z istnieniem, między anarchicznymi żywiołami życia a hierarchicznym ładem kultury, między historią, tym, co w nieustannym ruchu, a tęsknotą metafizyczną nastawioną na sferę, by tak rzec, gwiazd stałych, między wiarą a wątpieniem, a wreszcie w tej największej i nieusuwalnej nigdy i nigdzie sprzeczności – między życiem a śmiercią.
Rzeczy ostateczne
Inaczej czyta się dzieło poety za jego życia, inaczej zaś kiedy ręka losu stawia kropkę i wiadomo, że następnego zdania już nie będzie. Kiedy czytałem tomy Adama wówczas, gdy się ukazywały, moją uwagę przyciągały raczej strona życia i jego epifanii, zachwytu graniczącego z ekstazą i przerażeniem, doznanie szczęścia – choć także świadomość czającej się grozy i pamięć Zagłady, strona nieśmiertelności doświadczanej nieraz poprzez dzieła Rembrandta, Vermeera, Bacha, Chopina czy Mahlera. Teraz dopiero widzę, jak wiele czujnej uwagi Adam poświęcał zawsze zwycięskiemu partnerowi życia – śmierci i jak śmiało spoglądał w jej żółte oczy. Unieruchomieni „w kamiennych łuskach wieczności” rzymscy bohaterowie, udręczeni swą niezmiennością w zmieniającym się nieustannie świecie, którzy „zazdroszczą mi // opaski zegarka na strumyku tętnic, // zazdroszczą mi, że nie zaznałem jeszcze//dobrodziejstwa śmierci, która jak zręczny rzeźnik zmierzy nas, zważy // i podzieli na ćwierci” (Wieczorne spotkania z bohaterami). Gdzie indziej intensywności doznania towarzyszy dojmująca świadomość kresu: „Jesteś tylko snem, obrazem, jesteś tylko pragnieniem. Gdy znikniesz, znikną obłoki, // będziesz brązowym wspomnieniem. // Będziesz mieszkał w rzekach // i w drzewach, wśród cieni, // ale utoniesz // w ziemi, w ziemi, w ziemi.” (Sobie do pamiętnika). A jednak „nie każdy piorun zabija, nie każda śmierć // jest końcem i nie każde milczenie ciszą” (Stworzenie świata). Bo kiedyś poeta zamieszka w wierszu, w którym na razie – to jest za życia – jeszcze mu mieszkać nie wolno, „muszę przebywać w świecie, w mieście. // Tylko umarli mogą rozgościć się w poezji; // i przychodzą tu jak biedni skrzypkowie // o sinych od mrozu palcach/” (Nie wolno mi jeszcze żyć w wierszu). Ostatecznie życie materialne jest procesem nieustającego zapadania się w niebyt, trwanie zapewnia życie duchowe, a więc wyobraźnia i jej wykwit, poezja, przecież: „To, co było, trwa w wyobraźni. // To, co jest czeka na zniszczenie.” (Piosenka pająków). Dzięki tej właściwości poezji-wyobraźni „umarli spokojnie śpiewają” – głosem Billie Holiday – „a żywi nie mogą się wyzbyć lęku” (Sylwester 2004). Lęk i wątpienie są udziałem nas, żyjących, choć miewamy też udział w innych stanach: w chwilach radosnej pewności. „I nagle poczułem (nie pomyślałem, tylko właśnie poczułem), w momencie, gdy na chwilę odłożyłem książkę, żeby nad czymś się zastanowić, że mam duszę nieśmiertelną. Nie potrafię tego inaczej nazwać czy wyjaśnić, chociaż domyślam się, że brzmi to pretensjonalnie. Ale tak czułem: że mam duszę nieśmiertelną. I moja melancholia rozwiała się. Czułem radość, wielką radość, czułem wybuch radości. Było tak, jakbym po wielu tygodniach milczenia, pustki, przypomniał sobie znów coś bardzo ważnego: że mam duszę nieśmiertelną” (Lekka przesada). „Ponieważ tylko umarłeś, // na pewno się spotkamy. // Będziesz miał zawsze dziewięć lat, // jak wtedy, gdy widziałem cię // po raz ostatni, w górach” (Noc). Ta pewność spotkania – która czasem jest, a kiedy indziej się rozprasza – nie umniejsza żalu i poczucia straty, jak w wierszu poświęconym Jeleńskiemu: „Trochę śmierci było w tobie jak w każdym z nas, //lecz nie wiedziałem, że ona wkrótce // podbije całe terytorium (…) // Teraz mieszkasz w cieniu; // niech ćmy nauczą się biec ku ciemności // skoro tak łatwo odnajdują drogę do światła” (Blask latarń) – albo w innym: „Wydawało nam się, // że może jest nieśmiertelna. // Niestety, nie mieliśmy racji” (Miriam Chiaromonte).
Jasność
Po 20 latach spędzonych pomiędzy Paryżem a Houston albo Chicago Adam wrócił do Krakowa w towarzystwie Mai – ten sam, a odmieniony; jakby wypełniony cichą radością, skłonniejszy do swego bezgłośnego śmiechu, do błahej nieraz, rozkosznie relaksującej rozmowy, do korzystania z drobnych radości towarzystwa i stołu, do żartu. Ten obrońca stylu wysokiego i prawa do wzniosłości zarówno piórem, jak i stylem bycia praktykował litotę (i tak też brzmiał jego adres internetowy) – trop będący antyhiperbolą, osłabiający dobitność, ale zarazem jak cichy głos zdolnego nauczyciela czy jak dobre brytyjskie understatement – uciszający słuchaczy i przykuwający uwagę.
Adam lubił noce – lecz w sporze pomiędzy jasnością i ciemnością stanął po stronie światła, bo przecież „poezja jest poszukiwaniem blasku”.
Mojego czoła dotknęła ręka
władcy zegarów i cieni,
ale wciąż mnie prowadzi
gwiazda jasność
i tylko jasność może mnie
zgubić albo ocalić.
(Gwiazda)
Henryk Woźniakowski – Wiceprezes Polskiego PEN Clubu, Prezes S.I.W. Znak, wieloletni członek redakcji miesięcznika „Znak”, publicysta, tłumacz