Laudacja Magdaleny Heydel

Laudacja wygłoszona przez Magdalenę Heydel z okazji przyznania ks. prof. Alfredowi Markowi Wierzbickiemu Nagrody Polskiego PEN Clubu im. Ksawerego, Mieczysława i Erazma Pruszyńskich za rok 2020.

Zacząłbym od greckiego słowa omphalos, które oznacza pępek, a stąd i kamień wskazujący środek świata – pisze Seamus Heaney – i powtarzałbym je: omphalos, omphalos, omphalos, aż jego tępa i opadająca muzyka zamieni się w muzykę wody, którą pompuje ktoś ze studni tuż za tylnymi drzwiami naszego domu. […] Kobiety […] przychodziły pobrzękując pustymi emaliowanymi wiadrami, odchodziły równym krokiem obarczone ciężarem milczącej wody […] tłok walił w górę i w dół: omphalos, omphalos, omphalos.[1]

Stąd – od stojącego na wiejskim podwórzu „wysmukłego żeliwnego bóstwa” – zaczyna poeta opowiadać swój świat. To jego axis mundi, organizująca świat w sensowną całość, nie ulegająca naporowi chaosu. Szkice i wiersze Seamusa Heaneya powróciły do mnie przy intensywnej lekturze utworów poetyckich Alfreda Marka Wierzbickiego; ślady podobieństwa czy raczej pokrewieństwa, pojawiały się jakby w zwierciadle, niejasno, ale stopniowo nabierały wyrazistości. Dosłyszałam je w szczególnym tonie wierszy Laureata, w którym brzmi spokój i skupienie, ale i żarliwość; powaga, której rewersem jest pogoda; przenikliwość obserwacji, nieosłabionej a wzmocnionej przez czułość dla ludzi i przyrody; skłonność do wątpienia połączona z pewnością, że warto „dać wiarę cudom” –

… kiedy koszono trawę,
pachniały lipy, a na liściach pszczoły
zbierające spadź. Albo kiedy u nóg czerwone
liście klonu i żołędzie odmieniały porządek  
lasu.

Wsłuchując się w ów ton watro zacząć od Jego, Alfreda Wierzbickiego, axis mundi – od promieniującego szczególną energią miejsca, skąd wyruszyć można we wszystkie strony i bez względu na okoliczności czerpać żywą wodę. Nietrudno je znaleźć: to Lublin, rodzinne miasto księdza-poety. Stąd – z krętych uliczek Starówki, gdzie „…we mgle listopada, błyszczą kamienie / pomiędzy świętym Michałem a synagogą, / przechodzą tędy w obydwu kierunkach ludzie” – znad rzeki, która „Zbyt płytka i nie kusi samobójców, nie odbija wspaniałości ze wzgórza, płynie obok” – z uczelni, gdzie „Młodzi chłopcy za murem na wzgórzu / czytaliśmy Miłosza i Redemptor hominis” – i gdzie „Słuchałem wykładów, a teraz je wygłaszam”, spod widmowego adresu Szeroka 28, skąd patrzy jasnowidzące Oko Cadyka – stąd rozchodzą się promieniście drogi wędrówek w czasie i przestrzeni, które podejmuje twórca, uczony, duszpasterz, publicysta. „Lublin, Lublin, Lublin” – powtarzają jego wiersze, a trocheiczny rytm nałożony na dudniącą jak w studni samogłoskę i płynną jak woda spółgłoskę otwierającą każdą z sylab, niesie kroki spacerowicza w alpejskim Chur, w Monachium czy na Sycylii albo stukot pociągu przemierzającego Polskę i Europę, ale pobrzmiewa także złowrogim rytmem podkutych butów, odgłosami wojny, skandującego wrogo tłumu.

„Wyruszaliśmy w podróż. / Wszędzie u siebie i wszędzie bezdomni” – pisze Wierzbicki diagnozując kondycję duchownego – „tacy sami i inni. Wizjonerzy podziemnych rzek […] przewodnicy widoków z góry”. Bezdomność księdza, bezdomność poety-myśliciela czerpie z zadomowienia w mieście, które jest, i którego nie ma. „On będzie Miasto” – podniośle pisze o uchodźcy Herbert; u Heaneya znaleźć można skromniejszą formułę wygnania: „będę się czuł zagubiony, / Nieszczęśliwy, jak u siebie w domu”[2]. Wierzbickiemu bliżej do pozbawionych patosu słów Irlandczyka. Dlatego pisząc o trudnej historii i niełatwej teraźniejszości, powstrzymuje się przed kategorycznością ocen, nie wypowiada jednoznacznie sformułowanych i zaadresowanych wyroków, ale nie daje też łatwych pocieszeń.

To jest poezja, która cofa się przed stuprocentową pewnością, woli przyznać się do niewiedzy niż wypowiedzieć prawdę zbyt prostą. Nie znieczula sentymentalnym ciepłem, a ekstatycznej nieraz radości – jak u Heaneya – nie odstępuje poczucie niepokoju. Wracając do swojego początku, do pompy-omphalosa, irlandzki poeta ma „uczucie przestrzeni, lotu i światła […] co tańczy i odbija się w płyciznach rzeki Moyola”, ale pamięta, że „stukot oranżystowskich bębnów […] każe sercu mieć się na baczności, jak zającowi”, rodzony kraj bowiem to „też obszar podziałów”. Wierzbicki notuje: „Radosny byłem […] / Dolomity różowe o świcie. Pieszczotliwie / dotykałem sprzętów”. Pisze to jednak w długim cieniu dwudziestowiecznych totalitaryzmów, a przede wszystkim Zagłady Żydów – swoich lubelskich sąsiadów – i sowieckich wywózek, które dotknęły bezpośrednio Jego rodzinę.

Cierpienie w wierszach księdza Wierzbickiego, nawet jeśli przeszłe, nie mija, ale nabrzmiewa, także dlatego, że jest niepojęte. Nie próbuje go analizować, nie wygraża katom, lecz pochyla się nad ofiarami, stara się – najprościej i najtrudniej – być z nimi, dzielić ich podróż, ich bezdomność:

Jadą w bydlęcych wagonach z ojczyzny
do ojczyzny. Wiozą skrzynki
z żywnością, pościel i dzieci,
ale nie jest to podróż. Mnie jeszcze nie ma
i nie wiem, że w Bośni będą z domów wyrzucać
rodziny, że pół miliona ludzi z plemienia Hutu
wymordowanych zostanie przez plemię Tutsi
i pół miliona Tutsi przez Hutu.
Pociąg zatrzymuje się na stacji,
do zardzewiałych wiader nalewają wody
i wietrzą zbutwiałe sienniki.
Chłopcy bawią się w wojnę,
dziewczynki tulą lalki.

Bycie z ofiarami, bycie po stronie tych, którzy podlegają przemocy. To najbardziej przejmujący motyw tej głęboko chrześcijańskiej a zupełnie nie-kościelnej poezji. Tym bardziej wiarygodny, że jest też motywem działalności publicystycznej i zaangażowania społecznego księdza Wierzbickiego oraz myślą przewodnią jego rozważań etycznych. To postawa ryzykowna i niekomfortowa – nie dlatego, że głośni i natarczywi zwolennicy tej czy tamtej jedynej prawdy żądają jasnych deklaracji, a wątpliwości i subtelności skłonni są bez namysłu traktować jako zdradę i zaprzaństwo. Narażenie się na konfrontację tego rodzaju jest przykre, ale prawdziwie trudne wydaje się tu coś innego. Heaney ujmuje to we wstrząsającym wierszu „Kara”, opisującym akt przemocy wobec młodej kobiety sprzed wieków, do którego powtarzania nadal jesteśmy gotowi:

[…] wsparłbym cywilizację
W oburzeniach i potępieniach,
A jednak rozumiem ścisłość
I plemienną bliskość tej zemsty.[3]

W wierszach Alfreda Wierzbickiego nieraz pojawia się ów moment dramatycznej konfrontacji z brutalnością historii, który, jak nagły błysk boleśnie prześwietla człowieka. „Jestem wciąż w tym samym miejscu” – pisze poeta – „Wraz z Glaukonem nie mogę pojąć, / dlaczego cierpi człowiek sprawiedliwy”. Bo też pojęcie, rozumienie, nie wystarcza:

Dzieci z sierocińca postawiono pod skarpą i rozstrzelano.
Kobiety z osiedla, które potem tam powstało,
słyszą ich płacz […].

Próbuję opisać, co widać i czego nie widać z mego okna.
Dotykam ran krajobrazu, z którym zżyłem się,
lecz nie pogodziłem.

Czy zatem wystarczy próba opisania?

Może pragnąłem ćwiczyć styl, a może charakter.
[…]
Aż dopadła mnie noc z czarną ospą na śniegu.
Będę szczery, bez konkluzji pozostawiam dzień i zdanie.

Być może dlatego tak wiele jest wśród wierszy Wierzbickiego zapisów snów. Niepokojących, nawet groźnych, jakby ciemne chtoniczne siły, kłębiące się niespokojnie wokół pępka świata, dawały znać, że one nie zasypiają nigdy. Ale nie zasypia też jasne Oko Cadyka – patrzy, widzi, a „ruskie, łacińskie i żydowskie anioły” unoszą się nad Lublinem. Omphalos jest na miejscu. Pisze Władysław Panas: „Ulica Szeroka […] biegła dołem zamkowego wzgórza aż do Ruskiej […] obok – stojącej do dzisiaj […] – starej studni”.

Magda Heydel

Kraków, 20 stycznia 2021 roku


[1] Mossbawn, przeł. Piotr Sommer
[2] Człowiek z Tollund, przeł. Stanisław Barańczak
[3] Kara, przeł. Stanisław Barańczak