66. Międzynarodowy Kongres P.E.N. w Warszawie, 1999 r.
Jacek Bocheński
Wypowiedź na uroczystość otwarcia 66. Międzynarodowego Kongresu P.E.N.
Warszawa, Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego
15-20 czerwca 1999r.
Panie prezydencie Międzynarodowego P.E.N., panowie ministrowie, szanowni członkowie komitetu honorowego, szanowni goście honorowi panie i panowie, witam serdecznie wszystkich obecnych. Pozwolą państwo, że przejdę od razu do istoty rzeczy. Mam zaszczyt otworzyć 66. Światowy Kongres Międzynarodowergo P.E.N. [Panie prezydencie Homero Aridjis, proszę objąć przewodnictwo Kongresu. Dziękuję.] Jeśli można, dodałbym jeszcze kilka słów.
Kiedy z początkiem lat 90. Polski PEN Club wpadł na pomysł pożegnania XX wieku na światowym Kongresie PEN w Warszawie, koniec tego wieku wydawał się jeszcze odległy. Jak wiemy, nawet programy komputerowe nie przewidywały rachuby czasu dłuższej niż do roku 1999. Natomiast oczywisty wydawał się koniec epoki, w której żyła dotąd ludzkość. Tak dalece, że pewien amerykański autor o japońskim nazwisku obwieścił koniec historii.
Dziś odnosimy inne wrażenie, poniekąd odwrotne. Koniec wieku stał się bliski i oczywisty, ale tylko w sensie kalendarzowym. Dlatego programy komputerowe trzeba będzie, niestety, na całym świecie wymienić. To jest pewne. Poczucie końca epoki mamy za to mniej wyraźne. Absolutna cezura historyczna okazała się złudzeniem.
Używając języka księgowych, można powiedzieć: Światu nie uda się zamknąć swego bilansu saldem zerowym i zacząć życia od nowa. Długi XX wieku obciążą wiek XXI.
Ale jak to się stało, że 10 lat temu wpadliśmy w Polsce na ten radosny i wtedy jeszcze nie całkiem wyświechtany pomysł, żeby sprosić poważnych ludzi i zbiorowo pożegnać XX wiek. Żeby powiedzieć mu do widzenia i basta! Ach, byliśmy po prostu w dobrym humorze. Nie tylko my w Polsce. Świat był w dobrym humorze, choć oczywiście nie cały, raczej mniejsza, szczęśliwsza i lepiej poinformowana część ludzkości. Większa i gorzej poinformowana część ludzkości w ogóle nie wie, że jest ludzkością. Ta część słyszała o swojej wiosce, swojej rodzinie, swojej biedzie i swoich wrogach. Chciałbym poprosić europejskich członków P.E.N. , w szczególności moich polskich kolegów, by podczas 66. Światowego Kongresu Międzynarodowego P.E.N. pamiętali, że taka ludzkość przeważa liczebnie na globie ziemskim pod koniec XX wieku.
Mimo wszystko, gdy przed laty po raz pierwszy pomyśleliśmy o naszym kongresie, polscy pisarze byli, jak powiedziałem, w dobrym humorze, świat był w dobrym humorze, i wszyscy razem mieliśmy powody, żeby być w dobrym humorze. Polacy spostrzegli wtedy z mieszaniną radości i niedowierzania, że wyzwolili się spod władzy Związku Radzieckiego. Świat spostrzegł ze zdumieniem, że zagłada atomowa, której bał się przez pół wieku, prawdopodobnie mu nie grozi. Także większa część ludzkości, gdyby mogła być lepiej poinformowana, byłaby wtedy usłyszała, że imperium zła zostało obalone, a prawa człowieka przysługują każdemu. Stałoby to jednak w rażącej sprzeczności z codziennym doświadczeniem miliardów ludzi.
Takie stosunki i nastroje panowały na początku lat 90. Jednocześnie horrory pierwszej połowy wieku, jak nazizm, zwolna blakły i odchodziły w niepamięć. Dawne zbrodnie i cierpienia dostarczały jeszcze materiału patetycznym uroczystościom, ale coraz częściej komediom filmowym. Myślę, że kongres, który otwieramy, będzie świadom takich faktów XX wieku, jak Holocaust, zagłada Hiroszimy, i na przykład wysadzenie w powietrze Warszawy na rozkaz Adolfa Hitlera przez jego wycofujące się wojska. Cóż powiedzieć o rzezi Ormian podczas I Wojny Światowej? Przykłady historyczne można cytować niemal w nieskończoność, gdy tymczasem krzyczącą prawdą dnia jest Kosovo. Pisarze słyszą, oczywiście, ten najnowszy krzyk.
Pisarze byli i będą zawsze wędrowcami między dwoma biegunami: ludzką zbiorowością i samotną jednostką. Nikt nie powinien się upierać, ze któreś z tych zainteresowań jest lepsze od drugiego. Rzecz ciekawa: Temat mijającego albo nadchodzącego wieku poruszany był w różnych czasach przez wielu i rozumiany jako przeżycie zbiorowe raczej niż indywidualne. Dwa tysiace lat temu genialny liryk rzymski napisał jubileuszowy wiersz o stuleciu. Nic nie było wówczas większym hitem niż jego Carmen Saeculare. Fragmenty wyryte na kamieniu można do dzisiaj ogladać w Museo Nazionale na Piazza della Repubblica w Rzymie. Dodałbym jednak, że, moim zdaniem, jest to najgorszy ze wszystkich wierszy Horacego.
Pisarze byli więc od niepamiętnych czasów jakby powoływani przez publiczność na świadków w sprawach, w których nie opłaciło się im zeznawać, ponieważ korzystniej z punktu widzenia pisarza jest ograniczać się do prywatności. Być może na tym polega niemała część przykrego doświadczenia pisarzy i myślicieli mijającej epoki, która wielokrotnie z bardzo istotnych powodów wymagała od nich zaangażowania, a potem ich dezawuowała.
Rozpoczynamy debatę pożegnalna na temat XX wieku . Jest to temat przerażająco rozległy. Otóż nie wiadomo, czy w tak szerokich ramach da się w ogóle coś rozsądnego powiedzieć. Najlepszym dowodem, że nie, jest właśnie moje przemówienie.
A przychodzi mi jeszcze do głowy co następuje: Może wiek nie był tak bardzo zły? Nie ulega chyba wątpliwości, że dokonał postępu nie tylko w technice. medycynie czy badaniach kosmosu, ale także obalił imperia, skończył z kolonializmem, zwiększył zdecydowanie prawa kobiet i bardziej zrównał ludzi z ludźmi, mimo przepaści między strefami nędzy i dobrobytu, między skorumpowanymi dyktaturami i też skądinąd skorumpowaną demokracją. Kiedy mówię „bardziej zrównał”, mówię, oczywiście, głupstwo, które ośmieszył już Orwell, pisząc o równych i równiejszych zwierzętach.
Upierałbym się jednak, ze mimo wszystko jest coś na rzeczy z tym „większym zrównaniem” ludzi w XX wieku. Próbą stworzenia równego statusu wszystkim ludziom był komunizm. Próba została okupiona milionami ofiar i całkowicie zawiodła, ale też w milionach ludzi wywołała niewygasłe aspiracje do równości, których kapitalizm zaspokoić nie potrafi. Ten nierozwiązany problem jest jednym z długów XX wieku przekazanych wiekowi XXI. Nie wiadomo, kto i jak go jeszcze spłaci.
Banałem będzie stwierdzenie, że technika, środki komunikacji i środki przekazu ułatwiły ludziom dostęp do kultury. W ten sposób udało się zdemokratyzować kulturę, ale i skazać ją na klęskę w beznadziejnej konkurencji z głupim i często zbrodniczym kiczem, który zawsze można lepiej sprzedać. Wydaje się więc, że współczesny komercjalizm jest pierwszym w dziejach skutecznym automatem do niszczenia kultury na skalę globalną i że to też należy do bilansu XX wieku.
A co na to Międzynarodowy PEN ?
Pozwolą państwo, że na zakończenie raz jeszcze odwołam się do tradycji. Genialny poeta perski Nizami z XII wieku tak pisał w wierszu miłosnym:
Ach minęła moja młodość.
Byłem chłopcem w ogrodzie.
Gdy moje owoce tam dojrzewały,
pożarł je kruk.
Ale ogród jest mój.
Leszek Kołakowski
Przemówienie na otwarcie Światowego Kongresu PEN, 16 czerwca 1999
Myślę o dwóch prawdach dość banalnych, o których, jak sądzę, wszyscy wiemy. Jedna głosi, że wolność słowa jest warunkiem niezbędnym i podstawowym wszystkich wolności obywatelskich. Kiedy się ją odbiera, przypuszczalnie wszystkie inne również zostaną wkrótce odebrane. Według drugiej z tych prawd, wolność słowa prowadzi nieuchronnie do wolności dla kłamstw, do oszczerstw, absurdów, propagowania nienawiści, ślepych fanatyzmów, ideologii, które niosą z sobą ludobójstwo, do potwornych nadużyć wobec życia prywatnego innych ludzi. Innymi słowy, wiadomo, że wolność zawsze pociąga za sobą koszta, niekiedy bardzo duże, czasem wręcz przerażające.
Może się wydać dziwne, że pod koniec wieku, w którym zdarzyło się tyle potwornych nieszczęść spowodowanych odbieraniem wolności obywatelskich, łącznie z wolnością słowa, we wszystkich ustrojach, zarówno totalitarnych, jak i po prostu despotycznych, słyszy się coraz więcej głosów, które domagają się przywrócenia cenzury. Tym razem nie po to, żeby siać obowiązkową ideologię polityczną lub tłumić opozycję, ale po to, żeby nas chronić przed szczególnie złośliwymi demonami naszych czasów, gloryfikacją przemocy i pornografii. Nie tylko fanatycy religijni, obskuranci czy zwolennicy dyktatur chcą cenzury, głównie w telewizji, ale często również ludzie naprawdę przywiązani do ustroju liberalnego i do modelu społeczeństwa wolnego. Podkreślają, że liberalizm zwraca się przeciwko niemu samemu, kiedy zezwalając na gloryfikację przemocy, zachęca młodych ludzi do przestępstw, których rozmiary i częstotliwość sprawiają, że utrzymanie praworządności staje się niemal niemożliwe, i zagrażają cywilizowanemu światu. Wierzą oni także, iż wolność dla pornografii niebezpiecznie zmienia i zawęża naszą hierarchię wartości. Uznanie rozkoszy seksualnej za dobro nadrzędne sprawiło, że tradycyjne więzy międzyludzkie wydają się bez znaczenia, dochodzi do rozpadu życia rodzinnego, a wraz z nim zanikają kanały, którymi kultura jest przekazywana z pokolenia na pokolenie.
Kontrargumentem jest twierdzenie, że nikogo nie zmusza się do korzystania z tego, co oferuje pornografia, niezależnie od jej definicji. Ta definicja może zresztą stać się naprawdę źródłem ucisku. Przypomnijmy odpowiedź cenzora w cudownym filmie „Cinema Paradiso” – „Jest to kwestia podaży i popytu. Jeżeli jest popyt, musi również pojawić się podaż.” Jest to słaby argument, bo dobrze wiemy, że związek przyczynowy między podażą i popytem nie jest jednokierunkowy: nie tylko popyt rodzi podaż, ale bardzo często bywa na odwrót. Jest to taka sama sytuacja jak z reklamą papierosów zabronioną albo bardzo ograniczoną w wielu państwach. Co się zaś tyczy szkód kulturalnych i moralnych spowodowanych przemocą pokazywaną na ekranach telewizyjnych i kinowych, słyszy się niekiedy, że brak dowodów na to, żeby taka przemoc rodziła, usprawiedliwiała albo gloryfikowała przemoc w rzeczywistym życiu. Nasuwa się pytanie, jakich jeszcze dowodów potrzebują filmowcy, jeżeli życie codzienne dostarcza ich zbyt mało, a różnica między fikcją a rzeczywistością w dużej mierze zaciera się w naszych umysłach.
Skoro szkodliwe skutki przemocy i pornografii nie budzą wątpliwości, a kontrargumenty są nieprzekonujące, czy mamy prawo domagać się przywrócenia instytucji cenzury w cywilizowanym świecie ?.
Niekoniecznie, i nie tylko z tego powodu, że obowiązujące definicje prawne są tak trudne do ustalenia, ale przede wszystkim dlatego, że już teraz nie da się cenzury narzucić z przyczyn technicznych, a niebawem będzie to jeszcze trudniejsze. Można, do pewnego stopnia, poddać w jakimś kraju cenzurze telewizję publiczną, co się nawet robi, ale wobec gigantycznej sieci, utworzonej przez setki kanałów telewizyjnych, które łatwo odbierać w każdym prawie miejscu świata, próba narzucenia zasad moralnych w telewizji i internecie wydaje się po prostu nierealna. Byłoby to jeszcze wykonalne, gdyby można było sprowadzić nasz świat do poziomu kilku despotycznych i barbarzyńskich ustrojów, komunistycznych lub islamskich, takich jak Korea Północna czy Afganistan, gdzie telewizja i kinematografia są zakazane albo zredukowane do propagandy państwowej na dziecinnym poziomie. Prawdopodobieństwo powrotu do takiego stanu rzeczy, który wymagałby unicestwienia niemal całej infrastruktury technologicznej, jest jednak niewielkie. Zmiany idą raczej w kierunku przeciwnym,. Nawet w Chinach, mimo utrzymującego się tam barbarzyńskiego ustroju, głód nowoczesności w dziedzinie techniki sprawi, że nie można będzie, taka przynajmniej jest nadzieja, uniknąć konsekwencji społecznych tych zmian. Rozpowszechnienie narzędzi informacji i komunikacji w społeczeństwie, a następnie upadek komunizmu wymagają zapewne wielu lat, jeśli weźmiemy pod uwagę niewielką urbanizację i zacofanie kraju, ale to się stanie. Kiedy przywódca Związku Radzieckiego zrozumiał, że modernizacja wymaga względnie swobodnego przepływu informacji, na ocalenie komunizmu było już zbyt późno. I przywódca ten zniszczył to, co chciał ocalić. Jest również rzeczą prawdopodobną, że taki sam los spotka niedługo tyranię islamu w Iranie. Być może proces modernizacji zapoczątkowany w poprzednim reżymie, wprawdzie też, ale jednak mniej tyrańskim, jak i mniej obskuranckim, zaszedł już zbyt daleko.
Tak czy owak, trudno sobie wyobrazić, żeby współczesny świat mógł się zaopatrzyć w środki techniczne umożliwiające cenzurę, która nie dopuszczałaby gloryfikacji przemocy ani pornografii, nie naruszając jednocześnie podstawowych wolności obywatelskich. Nawet gdyby takie środki były dostępne, jest mało prawdopodobne, żeby ich zastosowanie zyskało wystarczające poparcie społeczne, jak też nie jest pewne, czy byłoby bezpiecznie je zastosować. Łatwo dostrzec konflikt wartości. Z jednej strony rzucają się w oczy szkody dla zdrowia umysłowego i moralności młodzieży i dzieci. Z drugiej strony mówi się nam, że każdy ma prawo wyboru. Czy każdy ? Nie. Małe dzieci nie mają żadnych praw z tego prostego powodu, że trudno mieć jakieś prawa, nie mogąc ich jeszcze zrozumieć. Nie wynika z tego, rzecz jasna, że dorośli mogą robić z dziećmi, co chcą: zabijać je albo maltretować, skoro mamy jasno sprecyzowane obowiązki wobec dzieci, podczas gdy one nie maja praw odpowiadających tym obowiązkom. Relacje między prawami a obowiązkami nie są symetryczne. Dzieci, wyrabiając sobie stopniowo pojęcie o życiu we wspólnocie, uzyskują również pewne prawa. Slogan „prawo wyboru”, sformułowany bez żadnych ograniczeń, jest absurdalny z powodów natury bardziej ogólnej. Mamy prawo wyboru jedynie w ramach ograniczeń narzucanych przez prawo. Nie mam prawa wyboru we wszystkim . Jeżeli na przykład zdelegalizowano by pornografię, nie miałbym już wyboru i będąc amatorem tej sztuki, musiałbym gwałcić prawo. Trzeba tylko zadać sobie pytanie, czy takie prawo można uzasadnić. Być może, ale biorąc pod uwagę, że nie można go narzucić z powodów technicznych, lepiej go nie wprowadzać (może warto spróbować zakazać prawem szczególnie odrażającej formy pornografii, jaką jest pornografia wykorzystująca dzieci?).
Wolność słowa to dobro tak cenne i tak łatwe do roztrwonienia, że musimy się strzec sformułowań mówiących o nadużywaniu wolności. Można powiedzieć, iż ktoś, kto szerzy propagandę opartą jawnie na założeniach fałszywych i niehumanitarnych , „nadużywa wolności słowa”, ale my też jej nadużywamy przy każdym kłamstwie lub niedyskrecji, a próby usunięcia tych „nadużyć”, rzekomo w imię „autentycznej wolności” i prawdy , oznaczają torowanie drogi strukturom totalitarnym, które nieuchronnie propagują zadziwiające kłamstwa o prawdach uznanych za obowiązujące. Pomyślmy o jednym: kto powiedział : „Będziemy mieli wolność, gdy tylko pozbędziemy się wrogów wolności”? Nie, to nie Saint-Juste. Nie, to nie Leon Trocki. Tak, to Adolf Hitler. Blisko brzmiące sformułowanie Saint-Juste’a, które cieszy się zasłużoną sławą, jest też proklamacją despotyzmu rewolucyjnego.
Przy obecnym rozwoju techniki prawo jest niemal bezsilne wobec kłamstw i absurdów, poza przypadkami oszczerstw kierowanych przeciwko jednostkom, i to nie zawsze. Jestem nawet przeciwny ściganiu przez prawo kłamstw tak wstrętnych i oburzających jak zaprzeczanie eksterminacji Żydów przez narodowych socjalistów oraz istnieniu komór gazowych (poza być może szczególnym przypadkiem, kiedy dzieje się to w Niemczech).
Przeciw absurdom, fanatyzmom, kłamliwym propagandom mamy tylko jedną broń: edukację. Niestety, procesy w kulturze, które wydają się nam tak niebezpieczne, redukowanie naszych zainteresowań do tego, co sprawia, że życie jest zabawniejsze i obfitsze w dobra konsumpcyjne, pogarda dla wartości tradycyjnych, prawdy, bezinteresownej wiedzy, o ile nie powiększają one naszych dóbr i nie oferują rozrywek – wszystko to podważa systemy edukacyjne, które mogłyby stanowić antidotum. Mamy więc do czynienia z samo wyzwalającym się mechanizmem.
Być może, w przyszłym roku będzie się obchodzić setną rocznicę największego dzieła Edmunda Husserla „Les investigations logiques”. Sto lat temu ubolewał on nad erozją w myśli empiryczno-pragmatycznej samego pojęcia prawdy w znaczeniu właściwym dziedzictwu myśli starożytnej , a tym samym ubolewał nad zanikiem pojęcia rozumu i episteme, zwiastującym upadek cywilizacji europejskiej. W ciągu wieku postawiliśmy wielki krok naprzód, zmierzając do potwierdzenia tego proroctwa. Tradycyjne pojęcie prawdy wydaje się nam coraz bardziej zbędne, nieskuteczne i anachroniczne wobec powszechnej wiary w jednakową wartość wszystkich punktów widzenia i wszystkich wizji świata. Ktoś, kto wierzyłby, że zaćmienie księżyca wynika ze szczególnego ustawienia przestrzennego Ziemi wobec jej satelity, mógłby reprezentować taki sam stan wiedzy, jak ktoś inny, kto twierdziłby, że zaćmienie spowodowane jest złośliwością wielkiego krokodyla, który połknął naszego niebieskiego towarzysza (ta druga interpretacja jest chyba zresztą lepsza, bo zabawniejsza).
Czy można wyobrazić sobie odwrót kultury w kierunku rewaloryzacji, przywrócenia samego pojęcia prawdy? Czy można uleczyć nasze spojrzenie na świat przywracając mu jego dawną wrażliwość? Myślę, że jest to zawsze możliwe, jeżeli znajdzie się dość ludzi, którzy będą się starali zachować antyczne filary edukacji, umiłowanie czystej wiedzy, radość z poznania dla poznania, radość z matematyki, bo uczy nas ona tego co nazywamy dowodzeniem twierdzeń, prawdę, bez pytania o możliwości jej praktycznego zastosowania, historię, bo na przykładzie naszych przodków ukazuje nam naszą brzydotę i nasze piękno. Tak, myślę, że jest to możliwe, zważywszy, że krytyka naszej cywilizacji ludycznej narasta i coraz większy niepokój budzą nasze przyszłe losy: z jednej strony rozpad wspólnoty ludzkiej, a z drugiej dążenie wielkich korporacji do podstępnej, ale jak się zdaje, nieuchronnej monopolizacji naszych poglądów na hierarchię wartości. Tak, jest to możliwe, choć wcale nie oczywiste.
Przetłumaczyła z francuskiego Maria Nelken.
Ryszard Kapuściński
Wypowiedź na Światowym Kongresie P.E.N. w Warszawie
Zmiana stulecia, a także – w naszym wypadku – tysiąclecia, która nastąpi według jednych 1 stycznia 2000, a według innych – 1 stycznia 2001 roku, prawdopodobnie niw wywoła żadnych wstrząsów w przyrodzie. Niebo nie zawali się nad nami, żadna gwiazda nie spadnie i nie obróci ziemi w popiół. Znam duże obszary świata, których mieszkańcy nie zwrócą na te daty większej uwagi. Muzułmanie, a jest ich już ponad miliard, żyją – zgodnie ze swoim kalendarzem – dopiero w XIV wieku. Setki milionów wyznawców innych religii ma własne, odmienne miary obliczania czasu. To tylko w naszym chrześcijańskim, europejsko-zachodnim kręgu kulturowym osiągnęliśmy kres XX stulecia i II tysiąclecia.
A jednak, mimo że moment ten ma znaczenie tylko symboliczne, a przekonanie o jego wadze ogranicza się do naszego europejsko-zachodniego świata, wydarzenia, które dokonały się w XX wieku, mają wymiar globalny, ich zasięg bowiem i skutki objęły całą planetę.
Porównajmy choćby mapy świata z początku i z końca XX wieku. Są to dwie zupełnie różne mapy. Na pierwszej z nich świat jest podzielony na dwie wyraźne części. Pierwsza jest zaznaczona, powiedzmy kolorem różowym. Od razu widzimy, że koloru tego jest niewiele, że jest to niewielka grupa państw. Niewielka, ale najważniejsza. To grupa rządząca planetą, właściciele wewnętrznych i zamorskich kolonii, terytoriów podbitych i zależnych. Druga grupa – ogromna – zaznaczona jest, powiedzmy, kolorem żółtym. To wielkie obszary naszego globu zamieszkałe przez ludy zależne, poddane, pozbawione własnej podmiotowości politycznej i państwowej.
Jeśli po stu latach weźmiemy dziś do ręki mapę aktualną, rejestrującą stan rzeczy u końca wieku, zobaczymy, że jej kolor jest jednolity, że na naszym globie znajduje się teraz blisko dwieście przynajmniej formalnie niepodległych państw. Oto ważna ewolucja, jakiej dokonała historia w naszym stuleciu: kilka miliardów naszych sióstr i braci zostało podniesionych do godności obywateli swoich suwerennych państw. Takiego wydarzenia nie było w historii ludzkości i nigdy już więcej nie będzie.
Temu uwieńczonemu powodzeniem dążeniu do wolności i niepodległości, które opanowało ludy planety zwłaszcza od połowy XX wieku, towarzyszyły dwa procesy na skalę nigdy przedtem nie spotykaną. Pierwszym był ogromny, gorączkowy, dynamiczny pęd ludności – na wszystkich kontynentach – ze wsi do miast, rozumiany jak dążenie do poprawy, jako szansa na poprawę warunków życia. Nasza ziemia, która na początku wieku była planetą rolników – oraczy i pasterzy (stanowili oni 95% ludności), teraz jest światem zaludnionym przede wszystkim przez mieszkańców miast. Drugim procesem było przekształcenie rozproszonych, niespójnych zbiorowości, wspólnot regionalnych i innych społeczności w wielkie społeczeństwo masowe, tak później przenikliwie i trafnie opisane przez Ortegę y Gasseta, Ericha Fromma i innych.
Ukształtowanie się ludzkości w społeczeństwo masowe umożliwiło narodziny wielkich ruchów społecznych, które wstrząsnęły naszym stuleciem dwukrotnie – w formie I i II wojny światowej – i wypełniły cały nasz wiek burzliwym i niszczycielskim ciągiem rewolucji, wojen lokalnych i domowych, buntów i przewrotów.
Jednocześnie owe wykorzenione i zdezorientowane czasy, które u progu mijającego stulecia zapełniły gwałtownie scenę świata, ułatwiły przez swoją niedojrzałość i frustrację powstanie i rozwój systemów totalitarnych – nazizmu i komunizmu – największego zorganizowanego zła czasów nowożytnych, usiłującego wtłoczyć całe pokolenie swoich poddanych za druty Konzentrazionslagers i Gułagów.
Wiekiem mas (The Age of the Masses) nazwał nasze stulecie wybitny historyk brytyjski Michael Biddiss. Kulę ziemską, na której na początku wieku mieszkało nieco ponad miliard ludzi, teraz zamieszkuje 6 miliardów. Ludzkość, która dawniej poruszała się po pustkowiach planety w małych rozproszonych grupach, nagle przemieniła się w tłumy mrowiące się na ulicach miast, stłoczone na drogach świata. To pojawił się wszędzie ów samotny tłum, tak sugestywnie opisany przez Davida Riesmana. Samotny, wykorzeniony z tradycji kultury i środowiska, poszukujący nowej wspólnoty i tożsamości. Ten tłum stał się łatwym łupem wszelkiego typu ideologów, fałszywych proroków, demagogów, populistów, dyktatorów.
Członek owego masowego społeczeństwa, szary, przeciętny, anonimowy człowiek z ulicy, jest właściwie głównym bohaterem niemal całej współczesnej literatury. To on właśnie – bohater Sinclaira i Eliota, Musila i Goytisolo – wchodzi teraz w XXI wiek. Epoka, która go zrodziła, wyposażyła go w szereg łatwo rozpoznawalnych cech. Przede wszystkim brak mu poczucia bezpieczeństwa, a chęć pozbycia się lęku jest jego wielką potrzebą i tęsknotą.
To poczucie bezpieczeństwa i siły daje wspólnota, z którą można się utożsamić, a utożsamiamy się przez wspólny język, tradycję, obyczaj. Przez przypisywanie im wyjątkowych, nadzwyczajnych cech i wartości. Od tego uznania, że inni będą chcieli ją zakwestionować lub zniszczyć. Więc do czujności wobec innych, do nieufności, podejrzliwości, w końcu – do wrogości. Do gotowości walki na śmierć i życie. Do zemsty, do woli zniszczenia przeciwnika, jego zagłady. Takie są w skrócie etapy rodzenia się nacjonalizmu, arogancji i szowinizmu, nienawiści etnicznych, prześladowania i pogardy dla innych; nacjonalizmu, a więc jednej z tych zmór XX wieku, z którą niestety wejdziemy w wiek XXI.
W ogóle żegnamy wiek XX w przekonaniu, że chwila ta niczego nie kończy, że, przeciwnie, wiek nasz powołał do życia szereg sił, zjawisk i fenomenów, które być może będą rozwijać się w pełni dopiero w nadchodzącym stuleciu.
Gdybyśmy chcieli znaleźć jakiś wspólny mianownik dla tych wszystkich trwających wokół nas procesów, tych dokonujących się na naszych oczach transformacji i przeobrażeń, moglibyśmy powiedzieć, że w świecie współczesnym ścierają się dwa przeciwstawne nurty: tendencja do integracji naszej planety oraz tendencja do jej dezintegracji. Pojawienie się tych dwóch nurtów z taką siłą i wyrazistością właśnie w wieku XX było możliwe dzięki temu, że po pierwsze, w ostatnim stuleciu nastąpił gigantyczny postęp w dziedzinie komunikacji, który po raz pierwszy w dziejach pozwolił zawiesić takie pojęcia, jak przestrzeń i czas, umożliwiając zmniejszenie naszej planety do rozmiarów globalnej wioski , co stworzyło warunki do integracji świata; ale jednocześnie, po drugie, niebywałe postępy techniczne i rozwój nauki ukazały narodom, że nie są same na świecie, że jest on wielokulturowy, wieloreligijny, wielorasowy. Człowiek zareagował na to odkrycie Innego – szokiem, niechęcią, nieufnością, przekonaniem, że aby ocaleć, musi się odgrodzić, odizolować, zamknąć w swojej niszy. Szok wywołany odkryciem różnorodności świata, jego zatłoczeniem i pewną niepojętością przyniósł w wielu wypadkach jego odrzucenie, dążność do zasklepiania się, do ucieczki w skansen.
W ten sposób w XX wieku zrodził się jeden z paradoksów współczesności, który zresztą będzie z pewnością określał też rzeczywistość przyszłego stulecia. Paradoks ten polega na tym, że z jednej strony komunikacja, elektronika, energia kapitału, masowość produkcji, popkultura, projekty ekologiczne, fakt panowania pokoju – działają na rzecz integracji naszego globu, gdy jednocześnie wszelkie nacjonalizmy, fundamentalizmy, integryzmy, nienawiści etniczne i szowinizmy klanowe starają się popchnąć ludność naszej planety w kierunku dezintegracji, skłócenia, wzajemnej obecności.
Jednakże głównym czynnikiem dezintegrującym naszą planetarną rodzinę człowieczą – bo znajdujemy się w okresie przechodzenie od społeczeństwa masowego do planetarnego – jest niesprawiedliwy podział dóbr między bogatych i biednych. O ile na początku XX wieku główny podział świata to podział na niezależną mniejszość i zależną większość, o ile w połowie wieku tym głównym podziałem staje się podział na narody żyjące w demokracji i te, które znalazły się we władzy dyktatur i reżimów totalitarnych, to obecnie, po okresie dekolonizacji i zakończenia zimnej wojny, linia tego podziału przebiega między tymi, którzy żyją w dostatku, a tymi, którzy skazani są na chroniczny niedostatek, a często i głód. Ta linia przebiega przez całą naszą planetę, jak również wewnątrz społeczeństwa, nawet w krajach rozwiniętych. Wystarczą dwie liczby, aby uświadomić zatrważającą ostrość i powagę problemu. Pierwsza: majątek358 światowych miliarderów przewyższa połączone blisko 3 miliardów ludzi. Druga: długość życia ludzi w krajach Trzeciego Świata jest o połowę krótsza od życia ludzi w krajach zachodnich.
Na jednym krańcu – przytłaczający nadmiar, przeobfitość, spiętrzenie, bogactwo, nadprodukcja, potop gadżetów i błyskotek, na drugim – bieda, slumsy, puste garnczki, puste kieszenie, niedostatek, brak wszystkiego, a często głód. I żadnej szansy, żeby ten dystans skrócić, zasypać przepaść. Żegnamy wiek, w którym nastąpiło ogromne przyśpieszenie tempa życia, w którym rozwinął się kult szybkości i nowości. We współzawodnictwie między tym, co wartościowe, a tym, co nowe, bezwzględnie wygrywa nowe. Wszystko podlega przymusowej innowacji. Nowość i innowacja – to boginie naszego czasu. Ale owo szalone tempo zdarzeń i pogoń za nowością przynoszą zalew przeciętności i żałosnego średniactwa, niwelują wszelkie hierarchie, relatywizują wszelkie wartości. Nie mamy nawet czasu, aby się nad tym zastanowić, aby przemyśleć sprawy elementarne. Tymczasem rzeczywistość wymaga od nas stałej czujności myślenia, ciągłego poszukiwania odpowiedzi na nowe i nowe pytania, których liczba i doniosłość stale rośnie. Żegnamy dziś XX wiek, który pozostawia wszystkie podstawowe kwestie Europy – otwarte i nie rozstrzygnięte. Gdzie przebiegają dziś jej granice? Czy Europa ma swoją tożsamość? Jak ją zdefiniować? Dziś wchodzimy w nowe stulecie, które stanowi, zwłaszcza dla Europy, trudne wyzwanie. Musi ona znaleźć nowe miejsce i nową rolę na naszej planecie. Nie będzie to łatwe. Ludność Europy jest wiekowo najstarsza i jej proces starzenia posuwa się dalej. Procent ludności Europy w stosunku do innych kontynentów stale się zmniejsza. Ale co najważniejsze, na innych kontynentach rozkwitają i nabierają sił cywilizacje, które już dziś są uważane za modele przyszłości. Centrum świata opuszcza Europę i przez Atlantyk stopniowo przesuwa się w kierunku Pacyfiku. Ale niezależnie od wszystkich przemian, wyzwań i zawirowań świata, problem kultury pozostaje zawsze ten sam, niezmienny: chodzi o to, aby ocalić człowieka z całym jego potencjalnym bogactwem wewnętrznym, pozwolić mu rozwinąć energię w kierunku dobra, zrozumienia innych i pełni człowieczeństwa.