Laudacja z okazji wręczenia Ewie Bieńkowskiej Nagrody Polskiego PEN Clubu

Ewę Bieńkowską poznałem na spacerze… Był maj 1980 roku. Niewielki park w okolicach gmachu KUL w Lublinie; park zwany, nie wiedzieć czemu, Małpim Gajem… Ewa prowadziła wtedy zajęcia z literatury francuskiej dla studentów romanistyki KUL, a ja byłem na pierwszym roku historii i jednocześnie kończyłem ostatnią, piątą klasę średniej szkoły muzycznej w klasie skrzypiec. Najwyraźniej zaciekawił Ewę dwudziestolatek, który gra na skrzypcach i chce rozmawiać z nią o muzyce. Pamiętam, że kazała mi natychmiast przeczytać Doktora Faustusa. I na tym nasze spotkania się urwały. Korespondowaliśmy później i wymieniamy maile do dzisiaj, zdążywszy w międzyczasie przejść na „ty”. Nie uważałem siebie jednak za przyjaciela Ewy, co najwyżej mogłem uchodzić z jednego z jej licznych młodszych znajomych.

Zdziwiłem się więc, kiedy prezes PEN Clubu, Marek Radziwon, zaproponował mi wygłoszenie laudacji z okazji wręczenia Ewie prestiżowej nagrody im. Jana Parandowskiego. Miałem poczucie, że jest wiele innych osób godnych tego zaszczytu. Po namyśle uznałem jednak, że właśnie różnica pokoleniowa i fakt, że nie utrzymywałem z Ewą bliższych relacji towarzyskich, pozwoli mi spojrzeć na jej dzieło z dystansu, bez konieczności wnikania w szczegóły biografii. Nadal jednak stałem i stoję przed wyzwaniem wysoce karkołomnym…

Jak bowiem omówić w ciągu kilku minut dzieło obejmujące chronologicznie blisko pół wieku?

Od pierwszych artykułów publikowanych m.in. na łamach „Znaku”, „Tygodnika Powszechnego”, „Więzi” oraz „Twórczości”, od swoich pierwszych prób translatorskich, Bieńkowska zarysowuje diapazon refleksji, która oscylować będzie aż do dzisiaj wokół filozofii i literatury, malarstwa i poezji, a także – co jest mi szczególnie bliskie – wokół muzyki. I robi to na przekór utopii pozytywistycznej, rojeniom o wiedzy ścisłej o człowieku, o filozofii sprowadzonej do tropienia braku spójności w myśleniu; na przekór sztuce zapominającej o swym powołaniu i dostojeństwie. Po latach będzie wspominała: „Najlepiej czułam się w eseju jak, to się kiedyś mówiło, «niezobowiązującym», o filozofii, literaturze, malarstwie, w stylu osobistym, nieco egzaltowanym. Opiewałam cud dzieła sztuki, egzystencjalną ważność filozofii i pławiłam się w uniwersalnych wartościach zrodzonych przez kulturę Zachodu” (Dom na Rozdrożu).

W swojej pierwszej książce wydanej w PIW w roku 1975 i zatytułowanej Dwie twarze losu (otrzyma za nią niebawem Nagrodę Kościelskich), zestawia Bieńkowska filozofię poetycką Nietzschego z filozoficzną poezją Norwida. W tym czasie wybiera się również w duchową podróż zaplanowaną starannie niczym Grand Tour, za przewodników obierając takich koryfeuszy jak Kant, Schiller, Wagner czy Tomasz Mann, czyli tych, dla których sztuka była przestrzenią ocalenia. Owocem tej podróży będzie tom esejów wydany w Czytelniku w 1981 roku – W poszukiwaniu królestwa człowieka.

Na początku lat 80. – tak przecież ważnych i pamiętnych w kontekście najnowszych dziejów Polski – los wybiera za Bieńkowską. Mimo że zastrzegałem, iż nie będę się skupiał na szczegółach biografii dzisiejszej Laureatki, chciałbym podzielić się tutaj refleksją o cenie, jaką się płaci za życie i myślenie poza Wydarzeniem, poza tym, co Francuzi nazywają Actualité. Wiem, że w tamtym czasie nieobce były Bieńkowskiej dylematy opisane przez Adama Zagajewskiego w książce jakże ważnej dla jej i mojego pokolenia – Solidarność i samotność.

Na dwa tygodnie przed ogłoszeniem stanu wojennego wyjeżdża Bieńkowska na stypendium naukowe do Niemiec Zachodnich. Rok później trafia do Awinionu, gdzie zostaje zatrudniona na tamtejszym uniwersytecie. PRL-owski konsul w Lyonie odmawia przedłużenia paszportu. I tak zaczyna się dla Niej życie na emigracji. Po latach przyzna z rozbrajającą szczerością: „Nie potrzeba wielu zasług, by zostać emigrantem politycznym”. Zabolało ją zatem, kiedy na łamach „Aneksu” ukazał się artykuł jednego z cenionych polskich pisarzy, w którym o tzw. neo-emigrantach pisał, że „poddają [oni] w wątpliwość szansę solidarnościową, sens opozycyjności, prawdopodobieństwo przetrwania do lepszych polskich czasów.”. Na te słowa zareagowała Bieńkowska na łamach „Aneksu” tekstem Powrót do klasy, po raz pierwszy i – o ile wiem, jedyny – wdając się w polemikę dotyczącą spraw zwanych kolokwialnie bieżącymi. Wiedziała, że są inne sposoby na przetrwanie do lepszych czasów… Świadoma bowiem ceny życia i myślenia poza Wydarzeniem, wykorzystywała wszelkie jego zalety, z których podstawową wydaje się być dystans niezbędny do wyławiania zjawisk i nurtów istotnych dla kultury. Owocem tych łowów były eseje publikowane już nie tylko na łamach „Aneksu”, czy „Zeszytów Literackich”, które wsparła swoim piórem i radą od samego początku istnienia tego arcyważnego pisma, ale także „Gazety Wyborczej”, a później „Przeglądu Politycznego”. Eseje takie jak Sprawa Dreyfusa, Wybór i tożsamość, Mieszkać w historii, Zdrada klerków po latach, Zbrodnia słów, Krótki rzut oka na koniec stulecia, Śmierć Simone Weil czy wreszcie Co zawdzięczamy Mircei Eliademu, złożą się po latach na tom zatytułowany Spór o dziedzictwo europejskie.

W eseju o książce Kołakowskiego Czy diabeł może być zbawiony, opublikowanym na łamach Aneksu w 1982 roku, pisała: „Poznawać, rozumieć to celować w horyzont najszerszy, uniwersalny, odnosić (przynajmniej w zamyśle) odkrywany sens do dostępnej nam całości; nie zatrzymywać się nad tym. co blisko, nie zadowalać się częścią, ograniczonym doświadczeniem, opłotkami. Ale to równie poznawać z określonego punktu widzenia, mieć przed sobą tę a nie inną perspektywę, być związanym taką a nie inną sytuacją”

Bieńkowska sama reguluje soczewkę i ustala perspektywę, odbywając swoje świeckie pielgrzymki po Włoszech w duchu bliskim patronowi naszej nagrody, Janowi Parandowskiemu, autorowi m.in. Rzymu czarodziejskiego czy Podróży literackich. Pielgrzymuje zatem m.in. do Wenecji, Florencji i Rzymu, zatrzymując się po drodze w Asyżu, gdzie szkicuje zarys opowiadania pomieszczonego później w tomie prozy pt. Dane odebrane.

Co mówią kamienie Wenecji? pyta w 1999 roku Bieńkowska, nawiązując do trzytomowego dzieła Ruskina The Stones of Venice. Nawiązując do Ruskina, patrona „tych, co próbują nie tylko zapisać ślady, jakie zostawiła w nich Wenecja, ale dopatrują się w tym dotknięciu czegoś o szerszym znaczeniu, dobroczynnego zetknięcia ze źródłami prawdziwego człowieczeństwa”. W Historiach florenckich z 2015 roku Bieńkowska zastanawia się z kolei nad emblematem Florencji, jaki jest związek między sztuka a poznaniem i dzieli się z nami radością, jak płynie z obcowania z pięknem i wiedzą. I pyta: „Czy trwanie i recepcja malowidła jest czymś względem niego zewnętrznym, czy może stanowi jego składnik? Czym jest dla niego gęstość ludzkiego czasu? Przeszkodą czy soczewką? Ostatecznie — czym jest dzieło sztuki? Organizmem żyjącym w czasie, naznaczonym niezliczonymi spojrzeniami, jakie na nim spoczywały? A może bytem idealnym, zrodzonym z innej tkanki niż materia, z którą mamy zwykle do czynienia, z jakiejś przeistoczonej duchem substancji? Pytania się mnożą. Praca artystów, praca konserwatorów obywa się bez tych rozważań, a my z wdzięcznością przyjmujemy to, co nam dają. Czy w ogóle takie pytania są z rodzaju tych, na które daje się jednoznaczną odpowiedź?”

Ciekawi ją zatem praca artystów, ich samotność w obliczu historii i społeczeństwa, uniwersalny problem bycia-w-kulturze, kształtowanie własnego losu i własnego „ja” w słowie. W książkach poświęconych takim gigantom jak Herling, Miłosz czy Michał Anioł rozpatruje los indywidualny w ścisłym związku z losem zbiorowym. Podkreśla, że nie sposób odciąć „metodologicznym nożem dzieła od człowieka” (Pisarz i los, 2002). Zauważmy, że stale nawiązuje do głównego nurtu swoich zainteresowań zapowiedzianego w książce Dwie twarze losu.

Przewodników po labiryncie ścieżek do źródeł szuka Bieńkowska w swojej ostatniej książce wydanej w przez Znak w roku 2019. Są nimi dla Niej Kołakowski i Brzozowski: „Z kulturą duchową minionych epok najczęściej obcujemy przez książki. Jest ich taki ogrom, że potrzebni są specjaliści nie tylko od kolejnego stulecia i poszczególnego pisarza, lecz od każdego dziesięciolecia oraz faz w twórczości pisarzy. Z prac uczonych wyłania się olbrzymia mozaika, której ogarnięcie jest niepodobieństwem”.

Świadoma, że bywają sytuacje, w których na niewiele zda się „mędrca szkiełko i oko”, Bieńkowska wyznaje, pisząc w tym wypadku o Herlingu: „Czuję, że to, co dla niego najważniejsze, złożył on nie po stronie chrześcijańskiej nadziei. Raczej po stronie świata ciemnego, nierozpoznawalnego, wieloznacznego, który nawet nie może być przedmiotem określonej wiary”. Czyli zdaje się na czucie

Z kolei książkę o Miłoszu (W ogrodzie ziemskim, 2004) kończy innym, jakże symptomatycznym wyznaniem niepewności lub wiary: „Mocniej trwają nawet skrawki wierszy, dwa słowa spięte rytmem, talizmany istnienia”.

Już wcześniej dawała nam jednak sygnały, że w Jej odczuciu najbliższa dotknięcia źródeł tajemnicy jest muzyka… W latach 70-tych w esej o Mannie pisała: „Tam, gdzie zbliżamy się do źródeł, gdzie otwiera się perspektywa na nieskończoność, cichnie słowo, a z głębi tej ciszy, tego zamilknięcia, wstępować zaczyna muzyka. Albo też muzyka pochłania i przetwarza słowo, nadaje mu nowy byt, poza pojęciem, poza blaskiem dnia. I gdy Aschenbach płynie kanałami w mżeniu świata odbitego od przedziwnych mauretańsko-bizantyjsko-gotyckich fasad w stłumionych, zamszowych odcieniach cynobru i ugru, tylko jedna rzecz jest na miarę tego wewnętrzno-zewnętrznego pejzażu: powolne, pełne wahań i pytań podnoszenie się orkiestry w Wagnerowskich preludiach, bolesne, nawracające stałe wspinanie od ciemnych rejestrów aż po krzyk w wiolinie, który zaraz gaśnie jak koła rozpływające się na wodzie”.

Ze wzruszeniem czytam zatem zakończenie przedostatniego rozdziału wspomnień Bieńkowskiej o jej rodzinnym Domu na Rozdrożu. W akapicie, który mam na myśli, zastanawia się, co wzięła z jego atmosfery. I odpowiada, że być może „ucieczkę od świata pogrożonego w bezmyślności”, która nie przeobraziła się jednak w chęć i dumę panowania nad rzeczywistością. „W najlepszym przypadku w pragnienie jakiegoś uporządkowania siebie, ponad ciemnością i bezładem naszej psychiki.

Swoim dziełem Ewa Bieńkowska zbudowała tratwę lub wręcz arkę, na której ratunku szukać mogą ci wszyscy, co starają się porządkować siebie ponad ciemnością i bezładem własnej psyche i nie zamierzają pogrążyć się w odmętach oceanu względności i zaniku hierarchii. Za co laureatce należą się nie tylko słowa laudacji, ale i zwykłej ludzkiej wdzięczności.

Warszawa, 19 czerwca 2023

JAN MARIA KŁOCZOWSKI

Laudacja wygłoszona z okazji wręczenia Ewie Bieńkowskiej Nagrody polskiego PEN Clubu im. Jana Parandowskiego. Tekst ukaże się w jesiennym numerze „Kontekstów”.

Jan Maria Kłoczowski, Ewa Bieńkowska, Marek Zagańczyk. Fot. Witold J. Szulecki