Relacja z wręczenia Ewie Bieńkowskiej Nagrody Polskiego PEN Clubu

Laudacja Jana Marii Kłoczowskiego

Ewę Bieńkowską poznałem na spacerze… Był maj 1980 roku. Niewielki park w okolicach gmachu KUL w Lublinie; park zwany, nie wiedzieć czemu, Małpim Gajem… Ewa prowadziła wtedy zajęcia z literatury francuskiej dla studentów romanistyki KUL, a ja byłem na pierwszym roku historii i jednocześnie kończyłem ostatnią, piątą klasę średniej szkoły muzycznej w klasie skrzypiec. Najwyraźniej zaciekawił Ewę dwudziestolatek, który gra na skrzypcach i chce rozmawiać z nią o muzyce. Pamiętam, że kazała mi natychmiast przeczytać Doktora Faustusa. I na tym nasze spotkania się urwały. Korespondowaliśmy później i wymieniamy maile do dzisiaj, zdążywszy w międzyczasie przejść na „ty”. Nie uważałem siebie jednak za przyjaciela Ewy, co najwyżej mogłem uchodzić z jednego z jej licznych młodszych znajomych.

Zdziwiłem się więc, kiedy prezes PEN Clubu, Marek Radziwon, zaproponował mi wygłoszenie laudacji z okazji wręczenia Ewie prestiżowej nagrody im. Jana Parandowskiego. Miałem poczucie, że jest wiele innych osób godnych tego zaszczytu. Po namyśle uznałem jednak, że właśnie różnica pokoleniowa i fakt, że nie utrzymywałem z Ewą bliższych relacji towarzyskich, pozwoli mi spojrzeć na jej dzieło z dystansu, bez konieczności wnikania w szczegóły biografii. Nadal jednak stałem i stoję przed wyzwaniem wysoce karkołomnym…

Fot. Witold J. Szulecki